18 maj 2020

vie imaginaire

Ostatnio zacząłem się zastanawiać skąd się wzięły wszystkie moje porażki, czasem tylko przeplecione wątłymi zwycięstwami. To zapewne wina straszliwego i niezasłużonego pecha, klimatu i komuny. Albo dzieciństwa... jako dziecko byłem tak beznadziejny, że rodzice wieszali mi na szyi kawałek kiełbasy, bo inaczej pies się nie chciał ze mną bawić. Już w przedszkolu wszyscy mną pomiatali i przezywali Globus z powodu lekkiego wodogłowia. Do tego byłem molestowany przez listonosza, zacząłem się jąkać i pewnie dlatego nie zrobiłem kariery w TV. Poza tym moja rodzina była tak biedna, że jedyną zabawką jaką miałem, był kartofel ukradziony z pola sąsiada.

W szkole podstawowej żadna dziewczyna, nie chciała ze mną się umówić na lemoniadę, nie miałem kolegów, więc coraz bardziej pogrążałem się w swoim własnym wyimaginowanym świecie. W końcu sprawiłem sobie wyimaginowanego przyjaciela o imieniu Rajmund, ale i on mnie zdradził, znikając pewnego dnia razem z moją skarbonką.

Potem poszedłem do szkoły wojskowej, licząc na odmianę losu, trzy posiłki dziennie i męską przygodę. Niewiele się zmieniło... Koledzy traktowali mnie jak idiotę i czasami strzelali do mnie dla zabawy z czołgu. Jedyna dziewczyna która w tym czasie umówiła się ze mną na randkę, zrobiła to z litości, ponieważ powiedziałem jej, że jestem sierotą, mam raka mózgu i umrę przed Wielkanocą. Byłem wprawdzie tępy, szczególnie z przedmiotów ścisłych, ale wzbudzałem litość, więc jakoś dobrnąłem do matury. Pozwolono mi ją zdawać i nie oblano mnie tylko dlatego, że obiecałem na piśmie, że wyjadę z miasta i nigdy nie wrócę. I tak wkroczyłem w dorosłość, wyjechałem do stolicy i potem już było tylko gorzej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę nie używać komentarzy do prywatnej korespondencji i osobistych wycieczek, od tego jest mail w profilu :)